Samolot do Londka mieliśmy o 9tej miejscowego czasu. Z hoteliku musieliśmy więc wyjechać dobrze przed siódmą. Od 7.00 wydawali w tym przybytku pyszne i pożywne angielskie śniadanka… Zważywszy fakt zwalenia się do łóżek koło 4.00 – byliśmy niewyspani, głodni (poczęstunek w klubie…) i cholernie wczorajsi. Rokendrol.
Tanie linie lotnicze wcale się do najtańszych nie zaliczają. Na lotnisku w Edynburgu przemiła szkocka niewiasta naliczyła nam karnych 50 BP za nadbagaż, czyli za gitarki i efekciki – pamiętając niewyspanie, głód i tęsknoty wczorajsze – humory mieliśmy już szampańskie wzmocnione ewidentnym opóźnieniem wylotu – choć tzw wysadzaków na pokładzie nie było nawet na lekarstwo. W sumie trasę z E. Do L. samolocik pokonał w czasie podobnym do lotu z L do P..
Po przylocie do Londynu było już koło 13tej. Dzik, Grześ i Justa, nasi londyńscy gospodarze też gdzieś utknęli w korkach. Dość powiedzieć, ze w hotelu byliśmy koło 14tej. Ktoś kto zna Kuzyna, Jula czy Mirmiła wie, ze po takim czasie bez szamki byli niedaleko śmierci. Jedynym plusem stanu „na czczo” był fakt nie zanieczyszczania powietrza przez … no wiadomo kogo, Mistrza Wszechświata w tej dyscyplinie sportu ha ha ha.
Po zjedzeniu obiadu i kąpieli wszystko się zmieniło, słońce rozwaliło się nad Londynem a na naszych paszczach banany – też stały się zaborcze. Dziku załatwił nam spanie w najbardziej freakowskiej dzielni angielskiej stolicy – na Campden. Underworld, klub, w którym grać mieliśmy też miał tu swą siedzibę. Z hotelu na próbę poszliśmy z laczka. Kiedy okazało się, że biletów na koncert od dawna nie ma, staliśmy się jeszcze bardziej bananowi…
Kiedy już wleźliśmy do środka (choć nie było to łatwe) przenieśliśmy się w czasie. Underworld mimo że to raczej znana miejscówka, klimatem przypominał solidną norę z czasów naszej kariery na scenie niezależnej. Podobnie backline – Dziadka „Marszałek” na jego rękach dokonał swego żywota, trzeba było jechać po nowego. Jula piec dogorywał od drugiego kawałka.
Jeszcze przed koncertem miałem poważną rozmowę z właścicielem klubu, który początkowo nie zgadzał się na barierki. Powiedziałem mu tylko żeby mi zaufał, bo nikt nie zna naszej publiki tak jak my sami. Przebieg wypadków potwierdził moją pewność. Rozegrało się takie piekło, że gdyby nie płotki – z klubu pierze jeno by się ostało. Tu wielki szacunek dla Zagiego, Stówy i części ludzi z No Profit, polskiej kapeli z Londynu, która nas supportowała – oni te barierki trzymali przez całą sztukę. Byli jak załoga 9 Kompanii. Zwycięzcy.
Na scenie też piekielne, jak w PRLu, nikt się nie oszczędzał, wojną pachniało – choć wszyscy pokojowo do siebie nastawieni byli. To była dzika wojna. W Polsce takich sztuk już się nie gra… No może gdybyśmy w W-wie koncert w klubie na 500 osób zrobili, to kto wie. Z drugiej strony jednak kiedy graliśmy w Proximie … to kręcących nochalami było tylu co na pielgrzymce Radia M na Jasną Górę….
Szkoda ze ludziska po koncercie tak szybko się zmyli z klubu. No, ale graliśmy w niedzielę, bezrobotnych rodaków w tym mieście za wielu nie ma, więc jesteście usprawiedliwieni. Na after party poleźliśmy nad kanał. Ciepło było. Miło było. Księżyc, gwiazdy, ekipa z Southampton. Żal było myśleć, że to już koniec.
Wielkie dzięki: Iwona, Jacek oraz Ania, Emilka i Paweł z Edynburga. W Londynie: Dzik, Justa, Grzesiek, Zagi, Stówa, No profit, Baca, Artur Krzywański.